Maleńka Kirinda okazała się świetną bazą wypadową do parku narodowego Yala. A że przy okazji zamieszkaliśmy w domku na plaży z basenem na dachu... :)
Następny przystanek - Tangalle, a właściwie osada pod Tangalle. Na dwa dni zamieszkaliśmy w raju. Takiego widoku z okna/tarasu nie mieliśmy nigdy w życiu, wokół tylko palmy, pusta plaża, piękne muszle i... krowy, które przemierzały bezkres piasku co dzień o zachodzie słońca ;)
Przed samym powrotem do domu zatrzymaliśmy się w Galle, mieście portowym, w którym Holendrzy zbudowali potężny fort. Teraz w jego wnętrzu znajdują się knajpy, hoteliki, sklepy z pamiątkami. Ale też meczet, kościół katolicki i różne szkoły. Nie mieliśmy konkretnego celu, nie planowaliśmy zobaczyć konkretnych miejsc, więc tylko włóczyliśmy się tymi małymi, urokliwymi uliczkami i chłonęliśmy atmosferę, tu przystając na lody, tu kupując ananasa od ulicznego sprzedawcy, tu włażąc na mur fortu popatrzeć na morze. Zdarzało się też, że uczennice miejscowej szkoły chciały sobie robić zdjęcia z naszymi blondwłosymi dziećmi, które jednak pozostawały nieufne :)
W Galle trafiły nam się też dwie zupełnie niespodziewane atrakcje. Jedną z nich była maleńka farma żółwi, gdzie jaja ratuje się przed drapieżnikami, a żółwie po wykluciu transportuje się w to miejsce, skąd zabrano jaja (widzieliśmy jednodniowe żółwiki!!). Drugi rarytas to spotkanie z zaklinaczem węży, pierwszy raz widzieliśmy jak kobra tańczy przy muzyce...
Sri Lanka zaskoczyła nas swoją różnorodnością, tym jak bardzo jest przyjazna i jak świetnie rozwija infrastrukturę turystyczną. Każdy, z kim rozmawialiśmy chwalił obecnego prezydenta, podkreślał, że wojna na szczęście jest już tylko koszmarnym wspomnieniem, a teraz Lankijczycy odważnie patrzą w przyszłość, stawiają na turystykę i cieszą się tym co mają.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz